środa, 14 marca 2018

Wyprawa do Mołdawii cz. 2. Gdzieś w dolinach Besarabii

Hałas i disco niech zostaną w mieście...
 
Butuceni: krucyfiks i pomnik ku czci ofiar z czasów I wojny

O ile wielkie miasto w Mołdawii - Kiszyniów (o którym pisałem w poprzednim poście) - wspina się mozolnie i ku Europie, chcąc jej dorównać liczbą samochodów, krzykliwymi reklamami, bankami i kantorami, i ku Wschodowi, bo wciąż pełno tu postsowieckiej architektury, to wieś wydaje się być nieco odległa od tego wyścigu. A właśnie na wieś - do regionu Orhei - wyruszyliśmy drugiego dnia naszej wyprawy.
 
W muzeum - tak wyglądało wnętrze mołdawskiego domu

Na drogach pustki, gdzie okiem nie sięgnąć, zaśnieżone pola. Ale dymy unoszą się znad kominów. Po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy do wsi Clisova Noua, do starego przedszkola. Ale nie ma gwaru dzieciaków, bo w rozległym trzyskrzydłowym budynku działa Muzeum Rękodzielnictwa i Dywanów. Tych słynnych z Besarabii. To dzieła sztuki, z których Mołdawianie są szczególnie dumni.
W muzeum: haftowane ręcznie koszule

Przekazywane z pokolenia na pokolenie techniki ich tkania od 1 grudnia 2016 r. są wpisane na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Barwione naturalnymi barwnikami roślinnymi można już na pierwszy rzut oka odróżnić od importowanych z radzieckiej Rosji, na których kolory "biją po oczach" sztuczną intensywnością. Na tych besarabskich z końca XIX wieku barwy ewoluują w stronę barw ziemi - brązów, "zgaszonych" ciemnych czerwieni, zieleni. Plastycznie wszystko jest tu spójne.
 
Tu biologia, pewien cykl życia, zdaje się przeplatać z matematyką - motywy kwiatów i roślin powtarzają się w geometrycznie rozmieszczonych wzorach. Symbolika odwieczna - drzewo życia, winorośle, krople wody. Tradycja nakazywała gospodarzom wyposażyć córki w posag. Dywany tkano, ale też przekazywane z pokolenia na pokolenie. Zresztą nie tylko pokrywały podłogi, ale i ściany, chroniąc tradycyjne chaty ogrzewane piecami przed ucieczką ciepła. A w styczniu chłód wśród mołdawskich równin dotkliwy...
 
Teoretycznie wszystko takie proste (fot. Olaf Kuziemka)

Po obejrzeniu mnóstwa okazów - niespodzianka. Oto możemy zobaczyć jak się robi taki dywan. Na pionowych krosnach dwie kobiety wplatają nici kolorowej przędzy w naprężone cienkie i mocne sznurki osnowy. Robi się je ze sznura konopnego (Tak, to ta roślina o charakterystycznych liściach), gęste niczym struny harfy. 

I co chwila uderzają młoteczkami grzebykowymi, utwardzając tkaninę. Nasza przewodniczka mówi o tym, że kobiety tkając konopne dywany raniły się często do krwi, ale bólu było mało, bo substancja z konopii przenikała do krwi, przynosząc ulgę, może i inspirację?

Panie tkają dywan, cierpliwie, miesiącami... (fot. Olaf Kuziemka)

Utkanie dywanu o wymiarach 2,5 na 2,5 metra zajmuje kilka miesięcy, zależy od skomplikowania wzoru i od liczby tkających osób. Oraz od wprawy. Patrzymy z Olafem jak urzeczeni. Jak one to robią? Skąd wiedzą, że właśnie teraz trzeba wziąć ten kolor przędzy, a nie inny? No, jedno wiadomo - wina przy takiej pracy się chyba nie pije...
 
 Oglądamy ręcznie tkane koszule, narzuty, kamizelki i inne elementy tradycyjnych strojów. Słuchamy o starych zwyczajach. O roli bazylii - która symbolizuje życie. Jej całe wiązki zawieszano na belkach u powały, gdy ktoś umierał, i gdy ktoś się rodził. Podobno to bazylia właśnie wyrosła przy grobie Jezusa po jego zmartwychwstaniu.
Obok bazylii na belkach stoją pigwy, które roztaczały po całej chacie zapach świeżości. Takie była to wtedy domowe perfumy - prosta, miejscowa, naturalna. Wiecznie taka sama.
 
Wchodzimy do Epoca De Piatre

Kilkanaście minut jazdy i zmiana otoczenia. Tym razem schodzimy pod ziemię. Miliony lat temu było to dno wielkiego morza, które dało obecnie mnóstwo wapiennego budulca. Stąd w Mołdawii pełno podziemnych kompleksów. W nich wydobywano budulec na odbudowę Kiszyniowa zniszczonego podczas ostatniej wojny. 

I powstało mnóstwo miejsca na przechowywanie wina w korytarzach po usuniętych blokach. Wystarczy wspomnieć takie kompleksy jak Cricova czy Milestii Mici, które ogromne korytarze - w porównaniu z nimi powstający kompleks hotelowy Pivnitele Brănesti to maleństwo. Schodzimy zaledwie kilka metrów pod ziemię, na mały poczęstunek w restauracji Epoca De Piatre, przy wielkim ogniu. Bo chłodno!
 
Przy ogniu cieplej! (fot. Olaf Kuziemka)

Ma tu zostać wkrótce otwarty cały podziemny kompleks hotelowy - ze SPA, pokojami, restauracją, jadalnią, barem. Zaczątki już są, intensywne prace trwają. Będzie można też zostawić tu swoje wina na przechowanie. W sumie warunki idealne - ciemno, wilgotność wysoka, stała temperatura ok. 10 stopni cały rok... 

W wapiennych ścianach widać okrągłe otwory, które wkrótce wypełnią butelki. Kto chce, będzie miał całe swoje sale, zamykane przed wścibskimi. Przekąska - bo to żaden poważny lunch dzisiejszego dnia - to okazja do spróbowania win. 

Gogu Sauvignon Blanc 2017 (fot. Olaf Kuziemka)

Na pierwszy rzut Gogu Sauvignon Blanc 2017 - wino bardzo aromatyczne, ale jeszcze leciutko musujące, niedawno bodaj przed tygodniem spuszczone ze stalowych tanków. To dzieło Ilie Gogu, utalentowanego młodego winiarza z regionu Stefan Vodă, położonego najdalej na wschód Mołdawii. Zaskakujące, owocowe, pełne! 

Carpe Diem Femme Fatale (fot. Olaf Kuziemka)

Drugie białe z Regionu Codru - Carpe Diem Femme Fatale ze szczepów Feteasca Regala (65 proc.) i Feteasca Alba (35 proc.). To też dzieło młodego winiarza. Ion Luca chce z charakterystycznych dla Mołdawii szczepów stworzyć wina niepowtarzalne - ale z widocznym sznytem nowoczesności. Już etykiety są na wskroś europejskie, z uśmiechniętymi twarzami kobiet. Takim winem była w 2016 r. Femme Fatale. O ile Gogu było owocowe, tu mamy większą mineralność, wyższą kwasowość, szczupłość. Ale i jest nieco więcej cukru wyczuwalnego w ustach.
 
MinisTerrios Rosu Împărat 2015 (fot. Olaf Kuziemka)

Czerwienie są również bardzo dobre - MinisTerrios Rosu Împărat 2015 (Czerwony Cesarz) to z kolei dzieło Dana Prisăcaru, który fachu winiarskiego uczył się we Francji. Stąd może domieszka Cabernet Sauvignon (20 miesięcy beczki) do Feteasca Neagra (połowa była na rok w beczce) i Rara Neagra (8 miesięcy dębu). To rzeczywiście cesarskie wino, w stylu, jaki uwielbiam - czuć ciemne wiśnie, kakao, lekka wanilię, lekką kwasowość i dobrze wtopioną beczkę. W smaku wyraźny anyżek i pieprz. Czuć wiśnie, ale i tę elektryzującą nutkę na języku. Cena wysoka - 10 euro za butelkę!
 
Equinox 5 Elemente 2014 (fot. Olaf Kuziemka)

Na deser etykieta z winnicy Equinox, małej, liczącej 5 ha. 5 Elemente 2014. Powstało tylko 3160 butelek. Skład: Merlot (38 proc.), Shiraz (19 proc.), Carmenere (17 proc.), Malbec (17 proc.) i Rara Neagra (5 proc.). 14,6 proc. alkoholu i cena - 15 euro. Ale wino super! Czerwony owoc, skóra, bombonierka. Ale nie ma tu prosto ty, jest pieprz z owocem i ziołami. Jest też pewien eukaliptusowy charakter, nieco nowoświatowy. Żal tylko jednego - że czas i program gonią, a my nie dajemy się temu winu na dobre otworzyć!
 
Tak wygląda - w dole - wioska Butuceni

Kilkanaście minut jazdy krętymi drogami - wreszcie kończy się jednostajny płaskowyż - i oto zjeżdżamy w dół, do wioski Butuceni, położonej wśród przełomów rzeki, czy może raczej rzeczki, Reut. Kilkadziesiąt kilometrów dalej wpada do Dniestru. 

A tuż za rzeczką stroma, wysoka ściana wapiennego zbocza, z tu i ówdzie wyrytymi jaskiniami! Według legend gdzieś ukryto tu skarby, których bardzo pożądali tureccy najeźdźcy... Stąd pewnie tu i ówdzie dziury. Nad wioską góruje mały klasztorny kościółek i kamienny krzyż. Rosnące dość gęsto drzewa zazielenią się pewnie wiosną i jeszcze bardziej będzie można zapomnieć, gdzie tak naprawdę jesteśmy - ale i zimą można poczuć się jak poza cywilizacją. 

I tak tu właśnie jest! Korzystając z tego, że wapienne zbocza otaczają wioskę niczym widownia amfiteatr, w czerwcu 2016 r. i 2017 r. zorganizowano tu festiwale muzyczne. Z klasyczną orkiestrą i operą! Wydarzenie nazwane DescOpera zorganizowano przez Eco-Resort Pension Butuceni, Narodowy Teatr Opery i Baletu „Maria Bieşu” i artystów Filharmonii Narodowej „Serghei Lunchevici” w ramach Ministerstwa Kultury Republiki Mołdowy przy wsparciu strategicznego partnera USAID. Orkiestrą dyrygował Friedrich Pfeiffer z Filharmonii Wiedeńskiej.
 
Bach, Bizet, Dvorak, Smetana, Strauss, Verdi, Wagner… Opera na świeżym powietrzu podobno (że też nas wtedy nie było!) robiła niezwykłe wrażenie. Dla wielu miejscowych i przyjezdnych być może to jedyna okazja do obcowania z tak wysoką sztuką. W zeszłym roku po zachodzie słońca odegrano Carmen i to była prawdziwa bomba!
 
Ten kawałek balustrady i kolumny są także z wapienia

Idąc po nierównej i krętej głównej uliczce Butuceni mijamy domy trochę podobne do naszych, na oko z lat 70 XX wieku, ale tu i ówdzie uwagę przykuwają zadbane mniej lub bardziej tradycyjne domy z drewna na wapiennych podmurówkach, malowane na zieleń albo na intensywny błękit. I tu zaskoczenie, bo w wielu takich chatach działają pensjonaty, niektóre wykończone luksusowo (w wielu chatach uwijają się robotnicy). Są tu nawet baseny i sauny! 

 Jest i basen! Na zewnątrz -5 st., a w środku tak +18!

A właściciel restauracji Resort Butuceni, kilku pensjonatów i animator tutejszych wydarzeń (m.in. DescOpera) uśmiecha się rozmarzony. – Chcemy, by tu panował spokój i cisza, by nie gościła tu hałaśliwa muzyka, disco i gwar samochodów. To ma być miejsce, do którego trafiasz z miasta i o mieście zapominasz. No, wyjątek to muzyka poważna, klasyczna, opera… Tylko na to jest tu miejsce – dodaje.
 
Wnętrze mołdawskiego tradycyjnego domu (fot. Olaf Kuziemka)

Pokazuje nam na dowód wnętrza tradycyjnych domów (nawet w pensjonatach działają tradycyjne piece - schowane w ścianie - ale opalane prądem, by było bezpieczniej) oraz piwnicę pełną przetworów. Takiej ilości weków z ogórkami, burakami, jabłkami, pomidorami, papryką, pigwą i Bóg wie jeszcze z czym, w jednym miejscu nie widziałem. – Wszystko organiczne, bez nawozów, bez chemii – dodaje gospodarz.
 
Cała piwniczka... przetworów, a nie wina! (fot. Olaf Kuziemka)

A po chwili oddajemy się twórczości kulinarnej - robimy placinty. Placki skręcane ze zwojów… skręcanych z cieniutkiego i ciągnącego się ciasta przypominającego nieco (pop wypieczeniu) francuskie z różnym nadzieniem. To masa z tłuczonych ziemniaków, bryndzy, mielonego mięsa… 

Wałkuję! Jeszcze kilka miesięcy po 10 godzin i będę dobry! (fot. Olaf Kuziemka)

Trzeba rozwałkować ciasto, na blacie z rozlaną oliwą, wielkości piłki tenisowej tak mocno, aż będzie prześwitujące i elastyczne niczym jelito i stworzy płachtę 50 na 40 cm. Potem zakładamy 4-5 cm (niczym kołnierz) wzdłuż jednego z boków, nakładamy tam pasmo masy i zawijamy, tworząc długiego i cienkiego węża. A potem „węża” zawijamy w kółko, na blachę i do piekarnika. Proste. O ile się patrzy na miejscową kucharkę. Ale po siódmej próbie zaczyna i mi trochę wychodzić. Potrzebuję jeszcze kilka lat treningu.
 
A tak wygląda nasza upieczona już placinta!

Potem przychodzi czas na obiad – z placintą, mamałygą i wieprzowiną. Oraz na wino domowej roboty naszego gospodarza. Jakie są tu grona, nie wiadomo, ale całość granatowa, nieprzenikniona, niefiltrowana. – My tu pijamy właśnie takie naturalne, bez chemii, nasze – dodaje gospodarz. Wino jest nieco za chłodne, ale czuć przyjemną nieco dziką rustykalność, spontaniczność. Ale uwaga! Nie ma żadnego sztucznego cukru! Wino jest wytrawne jak czysty sok z winogron! 

Tradycyjny mołdawski dom - widoczny z tyłu restauracji

Podobne w charakterze jest Chardonnay podane w karafce – niefiltrowane i zimne, o dziwo bogate w smaku, ale trzymające się pewnej dyscypliny. I tylko szkoda, że placinty i mamałyga już zjedzone, Chardonnay i wino domowe wypite… Ale czas „zdobyć” monastyr wydrążony w skale!
 

Wydrążona w skale kaplica

Spacer po oblodzonych ścieżkach wijących się nad wioską robi wrażenie, ale jeszcze większe robią drzwi, po przekroczeniu których schodzimy po kilku stopniach w dół i stajemy w skrytej w półmroku kaplicy oświetlonej światłem woskowych świec i rozbłyskami witraży za którymi resztka popołudniowego słońca. Otwieramy następne drzwi i… stop! Za nimi dość wąska skalna półka, a pod nią kilkadziesiąt metrów przepaści. 

Krok w złą stronę i... (fot. Olaf Kuziemka)

Na zdjęciach grozy nie widać, ale gdy tak przenoszę ciężar z jednej nogi na drugą, stojąc na wyślizganym lodzie, odczuwam pewien niepokój i mrowienie gdzieś pod stopami. Podobno kiedyś była tu barierka, ale zdjęto ją, bo szpeciła półkę, no i nikt nie spadł. Była więc niepotrzebna. Jeszcze spacer do krzyża górującego nad wsią i do małego kościółka na szczycie góry. 


Panoramiczny widok robi wrażenie!

Wokół panuje cisza, przerywana tylko skrzypieniem śniegu i świstem wiatru w suchych źdźbłach, wystających tu i ówdzie spod śniegu… Gdy o zmroku nasz busik wytacza się na asfaltową drogę w stronę Chateau Vartely, czujemy się jak włożeni znów w kocioł cywilizacji – słychać radio, mołdawskie disco, a pojazd trzęsie się na każdym garbie. Czy jeszcze kiedyś uda się wrócić do Butuceni?

 Latem w Butuceni jest jeszcze piękniej (mat. promocyjne)